JAK WŁAŚCIWIE ZACZĘŁO SIĘ TO MOJE PISANIE
W sobotę napisałam na Facebooku, że nie mam pomysłu na nowy post i proszę Was, czyli moje Czytelniczki o podpowiedzi czego chciałybyście się o mnie albo o moim pisaniu dowiedzieć albo na jaki temat poznać moje zdanie. Odzew w prywatnych wiadomościach przeszedł moje najśmielsze oczekiwania i teraz pomysłów na posty mam całe mnóstwo (dziękuję :*). Właściwie nie wiem, czy ku mojemu zdziwieniu, bo trochę się tego spodziewałam, większość z propozycji dotyczy moich początków z pisaniem. Piszę, że się nie dziwię, bo swojego czasu (a właściwie nadal, bo chyba weszło mi to w krew) przeglądałam mnóstwo blogów i stron autorek, żeby się tego dowiedzieć. To po prostu ciekawe dla tych, którzy czytają i piszą do szuflady. Rozumiem doskonale.I skoro chcecie, to dobrze. Opowiem Wam jak właściwie zaczęło się to moje pisanie... Tylko uprzedzam, że jestem gadułą :P
Zacznę trochę trywialnie i pewnie nikogo nie zaskoczy, że pisałam od zawsze. W dzieciństwie zszywane nitką, bogato ilustrowane książeczki, potem w gimnazjum dużo opowiadań. Miałam do tego specjalne zeszyty i zdarzało mi się pisać krótkie teksty nawet na lekcjach (przyznaję bez bicia). W liceum zafascynowała mnie proza poetycka, trochę dłuższe opowiadania (te w gimnazjum miały zwykle ok 1,5 strony, a te w liceum już 6-8) i wiersze. Tę miłość do poezji rozbudziła we mnie moja przewspaniała polonistka i do tej pory mam dni, kiedy "staroświecko" podczytuję sobie poezję. W liceum uświadomiłam sobie też, że chciałabym kiedyś pisać na poważnie. Jeszcze zbyt wiele w tym kierunku nie robiłam (poza jakimiś konkursami na opowiadania), ale jadąc do szkoły (a trwało to ponad godzinę!) snułam sobie takie oderwane od rzeczywistości wizje jak by to było być pisarką i rozdawać autografy. I chociaż nie napisałam wtedy żadnej książki i skończyło się na marzeniach to moje serce już się do tego mocno rwało. Głowa zresztą też. Wiedziałam, że kiedyś napiszę książkę, ale jeszcze nie teraz. Że przyjdzie na to odpowiedni czas. W jakiejś niesprecyzowanej przyszłości.
I tak właśnie się stało. Wiecie już na pewno, że pierwszą wersję "Nie zmienił się tylko blond" napisałam po przeżyciu swojego pierwszego dużego rozczarowania osobnikiem płci przeciwnej. Najpierw był wielki płacz, a potem któregoś dnia obudziłam się z taką myślą, że nie, to bez sensu. Są ludzie, którzy mają dużo gorzej w życiu niż ja i wypada coś ze sobą zrobić niż się użalać. A najlepiej zacząć od wyrzucenia z siebie nadmiaru emocji (skoro wodę już wypłakałam). Jedni biegają, drudzy malują, a jeszcze inni piszą. A że dla mnie rozliczanie się ze swoimi emocjami poprzez pisanie zawsze było czynnością niezwykle naturalną, to otworzyłam laptop i zaczęłam pisać. O dziwo, nie wyszło mi z tego kilkustronicowe opowiadanie ale ponad 80 stron A4 ciągłego (i to KOMEDIOWEGO, a gdzie ja i komedie?! W życiu bym się o to nie posądzała!) tekstu. I tak właśnie przeleżał sobie ten tekst kilka miesięcy. Potem wysłałam go do kilku wydawnictw, ale nic więcej z tego nie wyszło. Odpowiedzi przychodziły bardzo miłe, że tekst jest chwytliwy marketingowo, że na pewno dobrze się sprzeda, ale te wydawnictwo ma już plany wydawnicze na najbliższe lata i nie da się go nigdzie upchnąć, a wiele odpowiedzi po prostu nie przyszło. Wtedy własnie stwierdziłam, że okej. Jak nikt nie chce wydać mojej książki, to chociaż sama wydrukuję sobie kilka egzemplarzy dla rodziny i znajomych, żeby zobaczyć swoje nazwisko na okładce. Wydrukowałam, ucieszyłam się i przygoda się skończyła. Doszłam do wniosku, że widocznie nie wszyscy stworzeni są do pisania i ktoś musi też czytać to, co inni napiszą. W czytaniu też przecież byłam niezła. 20 ksiażek miesięcznie to dobry wynik. W ten sposób założyłam bloga z moimi subiektywnymi recenzjami książek, który piszę do dziś (informator-czytelniczy.blogspot.com)
I właśnie kiedy stwierdziłam, że będę czytać, a nie pisać (tak trochę pokornie, prawda?), stało się coś "dziwnego". Pomijając fakt, że analizowanie tekstów innych twórców dużo mi dało jeśli chodzi o warsztat i własny styl, to znałam już wydawnictwa od innej strony. Wiedziałam, co wydaja i jakie teksty. Przeprowadzałam wywiady z pisarkami, więc miałam też orientację jak dochodzi do wydania książki, jak to wygląda od strony autora i wydawcy. Przesiąknęłam rynkiem książki do cna i między innymi uświadomiłam sobie, że moja książka jest za krótka i "za słaba", więc co nieco do niej dopisałam i sporo poprawiłam.
Zimą 2014 przeglądałam sobie zapowiedzi na stronach wydawnictw i znowu zaczęły mi się rzucać w oczy zakładki: wydaj z nami itp. Był to też czas, w którym środowisko literackie dobiegła wiadomość o tym, że powstaje nowy imprint, Czwarta Strona. Pamiętam dokładnie moment, w którym weszłam na ich stronę internetową i przeczytałam, że szukają nowych autorów. I wtedy własnie przez głowę przeszła mi myśl: A czemu nie? Co mi szkodzi spróbować? Bez zastanowienia i większej nadziei napisałam niezwykle krótkiego maila (bo wcześniej mocno się rozpisywałam jaka to moja książka nie jest), załączyłam tekst i streszczenie. A potem, za 3 tygodnie przyszedł mail z odpowiedzią. Że wszystko fajnie, że mój tekst jest interesujący (aha, na pewno odmowa!) i jeśli zdecyduję się to i to poprawić, to okej, Czwarta Strona jest zainteresowana. Poprawiłam "Nie zmienił się tylko blond" w 3 dni. Odesłałam po tygodniu. Takiego tempa pisania jak wtedy nie miałam nigdy wcześniej, bo dopisałam praktycznie drugie tyle książki. I za mniej niż dwa tygodnie, dokładnie 25 lutego 2015 dostałam informację, że moja książka została włączona do planu wydawniczego i zostanie wydana jeszcze w tym roku. Płakałam i skakałam z radości. Jednocześnie :D
No i tak to się własnie zaczęło. Od tamtej pory dostałam porządnego kopa i energii, żeby całą sobą zaangażować się w to, co naprawdę chcę w życiu robić. Piszę teraz znacznie więcej, właściwie to ciągle, kiedy mam czas, (aktualnie zaczynam swoją siódmą książkę, z tym, że trzecia trafiła do kosza i ślad po niej nie pozostał), jedna książka jest wydana, umowy na dwie następne spoczywają w szczególnej teczce. Jestem szczęśliwa. Widzę w tym sens i daję z siebie wszystko. Ale gdyby ktokolwiek jeszcze rok temu powiedział mi, że tak właśnie będzie, to chyba parsknęłabym śmiechem i nie uwierzyła. Tylko kto powiedział, że marzenia się nie spełniają? Trzeba w to wierzyć i dążyć do ich realizacji z całych sił. Pracować nad sobą i przekuwać porażki w sukcesy. To lekcja płynąca dla mnie z ostatnich miesięcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz